en

Krzyk

Scream / Grido
reż. Pippo Delbono
Włochy 2006 / 75’
napisy: polskie i angielskie
Sangue reż. Pippo DelbonoSangue reż. Pippo Delbono

Krew. Rozmowa między buddyjskim artystą a byłym członkiem Czerwonych Brygad, który odzyskał wolność

fragment książki Pippo Delbono i Giovanniego Senzaniego

SANGUE. DIALOGO TRA UN ARTISTA BUDDISTA F UN EX BRIGATISTA IN LIBERTÀ 

(2014 Edizioni Clichy - Firenze)

tłumaczenie: Natalia Mętrak-Ruda

  1. Na scenie życia. Artysta buddysta (Pippo)

Urodziłem się w małym liguryjskim miasteczku Varazze. Wedle broszury biura turystycznego, był to "niewielki, lecz uroczy zakątek świata". Niespecjalnie się z tym zgadzałem. Podobnie jak nie zgadzałem się z moją matką, która twierdziła, że zostając tam, mógłbym zaznać większości życiowych doświadczeń. Po dziesięciu latach odgrywania ról ministranta i harcerzyka, po latach chodzenia do szkoły z obowiązku, zacząłem coraz częściej uciekać. Były to czasy liceum, a ja poświęcałem się metodycznie wszelkim znanym rodzajom zamętu, i cudownym podróżom na Vespie do Anglii, Maroka, Tunezji...

Przez dziesięć lat żyłem w tym wymiarze wolności i poszukiwań, dzieląc je z przyjacielem, który szybko stał się moją wielką miłością. Był to związek silny i pełen pasji, trochę jak ten Rimbauda z Verlaine'm, i wszystkich tych poetów przeklętych, których przez nadmiar życia spotkał smutny koniec. Mnie też, nam też się to przydarzyło. Zginął w wypadku motocyklowym. Po raz pierwszy w życiu poczułem rozpacz. "Muszę zrobić coś niezwykłego, coś mocnego, inaczej umrę i ja" - postanowiłem.

Niewiele później poznałem południowoamerykańskiego aktora, Pepe Robledo. W tamtym czasie chodziłem w Savonie do szkoły teatralnej, gdzie zaczynałem realizować swoje sekretne marzenie. Znów postanowiłem uciec, tym razem za nim i jego grupą do Danii. Tym samym porzuciłem niemal już ukończone studia ekonomiczne. Przez trzy lata terminowałem w trudnym świecie teatru, by dalej żyć, by uciec przed straszliwym bólem. Niemal już mi się udało, kiedy do tego bólu dołączył nowy: blizny na oku. Nagłe. Nieodwracalne. Byłem wtedy w Niemczech, w Wuppertalu. Od tamtej pory wszystko widzę nieco inaczej. Po każdej rozpaczy objawiał mi się jednak horyzont. Wtedy poznałem tę, która miała stać się moją nauczycielką: wielką Pinę Bausch, choreografkę teatru tańca nowoczesnego. Praca z nią była cudownym doświadczeniem.

Zmiana dekoracji: tournée, Ameryka Południowa, ukąszenie komara. Malaria. Wracam do Genui na leczenie. Zwolniony ze szpitala. Wołają mnie: "jest pan nosicielem HIV". Spadam w przepaść desperacji i rozpaczy. Mój system immunologiczny już wcześniej był dość zniszczony.

O buddyzmie opowiadał mi już mój przyjaciel Carluccio. Nie przekonał mnie za bardzo. Cała jego opowieść o dobrodziejstwach wydawała mi się mało prawdopodobna. Zmiany wywołane modlitwą. Nigdy w życiu nie zamierzałem wyznawać jakiejkolwiek religii. Poddałem się jednak strachowi i rozpaczy. "Spróbuj przez piętnaście dni" - przekonywała mnie moja przyjaciółka Anna. Jesteśmy w Modenie, w grudniu 1989 roku.

Piętnaście dni pełnych "dziwnych zdarzeń", takich jak pukanie do drzwi poczty po zamknięciu i patrzenie, jak drzwi się otwierają. Piętnaście dni w innym stanie egzystencji, które sprawiły, że odnowiłem swój pakt z buddyzmem i z Anną na kolejnych piętnaście. Odmawiając daimoku, po raz pierwszy poczułem, że rodzi się we mnie małe światełko, siła, która coś we mnie otwiera. Potem znów zamykałem się w sobie i pogrążałem w rozpaczy kogoś, kto wie, że może umrzeć w każdej chwili. Ale znowu odmawiałem daimoku.

Minęły pierwsze lata w Modenie, intensywna praktyka, aktywności, przewodnicy, którzy nakłaniali mnie, bym zachował wiarę. W '92 w Mediolanie poznałem prezydenta Ikedę. Siedziałem w pierwszym rzędzie. Jego proste, lecz jakże mądre słowa, jego oczy pełne człowieczeństwa, wywarły wpływ na moje życie. Praktykowałem, myśląc wciąż o tym, by wyzdrowieć, by żyć. Praktyka wydobywała też inne przyczyny mojego cierpienia: owszem, pracowałem w teatrze, ale praca ta nie była jeszcze doceniana przez społeczeństwo; cierpiałem też z miłości, która była, być może, prawdziwą przyczyną mojej choroby. Był '93 rok, a ja prowadziłem w Ligurii teatralne seminaria dla młodych ludzi z całych Włoch. Wielu z nich zaczęło później praktykować buddyzm. Nie zdrowiałem jednak. Mój układ odpornościowy wciąż był bardzo słaby, byłem nieustannie narażony na infekcje. Nie przestałem nigdy odmawiać daimoku. Próbowałem wszystkich możliwych terapii, na które wydawałem wszystkie pieniądze, ale jedynym stałym punktem pozostawała praktyka. Dużo daimoku, aktywności, shakubuku. Lęk jednak stawał się coraz silniejszy i, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, poddałem mu się całkowicie. Nieustannie bałem się śmierci.

W tym czasie umarła moja droga przyjaciółka Marilena, która pracowała w tej samej grupie teatralnej. Miała ten sam problem co ja. W kilka dni zmarła na zwykłą infekcję. Grałem wtedy w "Henryku V" Szekspira. W historii mężczyzny biorącego udział w niemożliwej walce. W pewnym momencie mówi on: "Niebezpieczeństwo wielkie nam zagraża. Prawda, Gloucesterze, tym dzielniejszy opór musimy stawić. (…) I w najgorszych rzeczach jest dobroczynny olejek zamknięty, byle go człowiek umiał destylować" (W. Szekspir, Życie Henryka V, przeł. L. Ulrich). To była moja historia, moja walka. Nie tylko Szekspir.

W '94 bardzo schudłem, wciąż nękała mnie gorączka i uderzenia gorąca na całym ciele, na plecach... Byłem przerażony. Odmawiałem daimoku przez wiele godzin dziennie. Z fizycznego bólu rodziła się czasami niesamowita radość. Tamtego roku wystawiłem dedykowaną Pasoliniemu "Wściekłość", spektakl pełen rozpaczy, ale też miłości do życia. W jednej ze scen Pepe zwracał się do mnie zdaniem z Chaplina: "Pomyśl o sile, dzięki której drzewa rosną, a ziemia się kręci. Taka sama siła jest w tobie". Śmiałem się. Prawdziwie, głośno, całym sobą. Nawet teraz, gdy gram już wiele spektakli, "Wściekłość" daje widzom doświadczenie radości.

Właśnie kiedy byłem z tym spektaklem w Rzymie, w mieście Pasoliniego, zacząłem czuć dziwne mrowienie w rękach i nogach. Szybko zmieniło się ono w pieczenie. Szukając nowej choroby, znów rzuciłem się w wir terapii. Wszyscy mieli coś do powiedzenia, a każdy mówił co innego. Pamiętam pewnego doktora Li z Mediolanu. Kazał mi położyć się na ławie. Uderzył mnie w plecy i przedstawił rachunek na dwieście tysięcy lirów. Zabieg trwał dziesięć sekund.

Pieczenie, daimoku, pielgrzymki do szpitali, aż do rezonansu magnetycznego we Francji, który dał ostateczne potwierdzenie: chodziło o zapalenie rdzenia kręgowego, infekcję wywołaną przez HIV. Diagnoza była straszna, ale przynajmniej konkretna. Leczyli mnie w Genui, na neurologii. Postanowiłem przez kilka miesięcy odmawiać daimoku od siedmiu do dziesięciu godzin dziennie. Był to najbardziej niesamowity, szalony i szczęśliwy okres w moim życiu. Zdarzały się chwile, w których czułem radość tak wielką, że zapierała mi dech w piersiach, nie miałem słów, nie miałem myśli. Potem jednak znowu: strach przed śmiercią. Czułem, że nogi mi płoną, a ciało, aż do szpiku kości, toczy wirus, który niszczył mnie już od dziesięciu lat. Jakbym wchodził do najciemniejszego, najgłębszego tunelu. Osiągałem czasem wielką świadomość siebie, świadomość najgłębszej natury życia i śmierci. Być może udało mi się wręcz dotknąć ciągłości życia, śmierci, samego wszechświata. Nie przestałem wystawiać sztuk. Nogi bolały mnie straszliwie, ale wciąż pracowałem. Oddawałem publiczności swoją walkę, swój ból, swoje poszukiwanie szczęścia. Wszystko to, czym byłem.

Po kilku miesiącach intensywnego daimoku, kolejny, kontrolny rezonans magnetyczny. Zawsze bałem się tego klaustrofobicznego cylindra, który przypominał trumnę. O dziwo, tego dnia wszedłem w niego z radością. Spędziłem w nim mnóstwo czasu: byłem spokojny, nawet szczęśliwy. Poczułem harmonię. To było dla mnie ważne doświadczenie wiary. Kiedy wyszedłem, krąg lekarzy patrzył na mnie ze zdziwieniem. Na rentgenie widać było, że w szpiku, w którym wcześniej rozwijał się wirus, teraz była tylko blizna. Wszystko ustąpiło. Niemalże nie wierzyli, że wcześniej miałem zapalenie rdzenia.

Byłem tak pogodny, tak mało przejęty wynikami, że zdałem sobie sprawę, że osobiście przeżyłem jedną z tych historii, o których zazwyczaj czyta się w Nuovo Rinascimento (Czasopismo Włoskiego Instytutu Buddyjskiego Soka Gakkai). Takich, które wydają się dotyczyć zawsze tylko kogoś innego.

Kilka dni później, gdy opowiadałem o tym doświadczeniu podczas wielkiego zgromadzenia, w mojej głowie zaczęła pojawiać się pustka, przestawałem cokolwiek pamiętać. Były to pierwsze symptomy tego, co miało nastąpić. Głębokiej depresji. Mentalnego i fizycznego unicestwienia. Siedziałem w fotelu bez sił na nic. Nawet dzwonek telefonu budził we mnie niepokój. Nie byłem w stanie zrobić sobie herbaty. Mój związek, teatr, przyjaciele, praktyka: wszystko zniszczone, wszystko na nic. Nocami nie mogłem spać. Byłem przerażony.

W lecie '96 roku, w Porretcie, rozmawiałem z Mitsuhiro Kanedą. Powiedział mi: "Zbyt długo się męczyłeś. Teraz jesteś wykończony. Wstrzymaj się z praktyką na jakiś czas. Od czasu do czasu odmawiaj daimoku, gongyo - tylko kiedy poczujesz się na siłach. I śpij, śpij jak najwięcej". Zacząłem brać środki uspokajające. Dużo środków uspokajających. Spałem bez przerwy. Od czasu do czasu odmawiałem trzy daimoku, w których zawarte było całe moje życie. Zacząłem też chodzić na terapię do psychiatry. Bałem się, że oszalałem. Że straciłem kontrolę nad swoim umysłem. Dotarłem na skraj najciemniejszego wąwozu. Pamiętam, jak pewnego dnia w Genui nie byłem w stanie wejść po schodach. Usiadłem na ziemi. Byłem bardzo chudy. Miałem długą brodę. Mijał mnie jakiś chłopak, który podszedł do mnie i powiedział: "Dałeś mi wiele odwagi, kiedy opowiedziałeś o swoim doświadczeniu...". W tym momencie pomyślałem o tym, jak wielkim szczęściem jest duża grupa przyjaciół i posiadanie nauczyciela, dzięki któremu wszystko jest możliwe.

To wtedy wydarzyło się "coś". Nie wiem, co. Wydarzyło się wszystko. W pierwszych miesiącach '97 roku miałem poprowadzić warsztat dla aktorów w szpitalu psychiatrycznym w Aversie. Nie chciałem tego robić, ale zawieźli mnie do niego. Nie tylko pracowałem w psychiatryku: nocowałem tam. Pamiętam, jak mi powiedzieli: "Nie możesz jeszcze wiedzieć, jak to się stanie, ale Gohonzon cię ochroni, pomoże ci się stąd wydostać". Podczas seminariów zaglądał do nas drobny mężczyzna dotknięty mikrocefalią, głuchoniemy sześćdziesięciolatek, zamknięty tam od lat czterdziestu pięciu. Poprosiłem go, żeby popracował z nami. Poruszał się z niezwykłym wdziękiem. Nie wiem, jak do tego doszło, ale zapragnąłem zrobić coś więcej z tym fantastycznym człowieczkiem. I tak, stopniowo, zacząłem szukać w sobie siły, by wyciągnąć go ze szpitala, by móc pracować z nim dalej. Każdego poranka, od szóstej, czekał w bramie z wielkim sztandarem, prosząc, byśmy zabrali go do Neapolu, na próby do nowego spektaklu, który rodził się w tych dniach. Nowego dzieła, nad którym pracowaliśmy razem: aktorzy i "wariatuńcie".

Nie miałem zamiaru robić "ładnego" spektaklu, nic nie obchodziły mnie opinie krytyków. Interesowało mnie tylko, by wrócić do życia. Razem z nowymi i starymi towarzyszami tej fantastycznej podróży, o której wam opowiadam. Mieliśmy bardzo mało pieniędzy na produkcję, wszyscy musieliśmy się dostosować. Razem odmawialiśmy daimoku. W ten sposób narodził się spektakl "Barboni". A człowieczek, Bobò, wyszedł ze szpitala.

Kiedy wyszedł za bramę, szedłem obok niego. Z zachwytem przyglądał się wszystkim tym rzeczom, których nie widział nigdy wcześniej. Plakatom reklamowym, ludziom... Zaczął żyć w wieku sześćdziesięciu lat. A ja razem z nim. Od tamtej pory coraz bardziej otwierałem się na ludzi, na ich zranione życie. Zapomniałem o moim bólu, o moich problemach. Stopniowo zaczynałem zdrowieć. Odnajdywałem równowagę i siłę. Moje ciało uwierzyło mi i podążyło za mną. Wiremia zniknęła. Bobò od lat mieszka ze mną. Usadowił się w pokoju gohonzon.

Wielu krytyków mówiło, że "Barboni" zapoczątkowali nowy sposób robienia teatru. Spektakl był doceniany przez krytykę: "za poszukiwania między sztuką a życiem". W każdym razie jeździmy po świecie. I tak, nawet dawne marzenie o ucieczce z miasteczka w poszukiwaniu przestrzeni i wolności, się ziściło. Po "Barboni", wystawiliśmy "Guerra", spektakl, w którym rozbrzmiewały też fragmenty Rissho ankoku ron. A potem Esodo, który przemierza świat najróżniejszych kultur.

Wśród moich przyjaciół jest wielu różnych ludzi: Bobò, Gianluca - dziecko z zespołem Downa, żebrak Nelson, i dawni towarzysze na zawsze, Pepe, Simone, Mario, Ilaria, Dolly, Grazia.

Pod moim Gohonzon wisi zdjęcie prezydenta Ikedy: tańczy na nim z wachlarzem. W tych latach pełnych bólu patrzyłem mu w oczy i raz po raz czytałem jego słowa: "Budujemy w sobie radość, na którą zewnętrzne zmiany nie mają wpływu. Nawet w otchłani lęku, w centrum naszego bytu, zawsze znajdzie się ten niezniszczalny skarb. Wtedy dopiero zdołamy w pełni wziąć udział w światowych szczęściach i cierpieniach, nie czując, że ktoś nami rządzi, wtedy będziemy mieć siłę, by pokonywać przeciwności, nie dając się im zniszczyć i by cieszyć się z bogactwa, nie dając mu się skorumpować". W jego słowach odnajdowałem siłę i ufność, dzięki którym nie chciałem umierać, lecz walczyć. Dziś mogę powiedzieć, że wdzięczny jestem za cały mój wielki ból. Dzięki niemu dorosłem. Dzięki niemu otworzyłem się na życie.