A więc niezależne kino amerykańskie nadal jest "alive and kicking", jak tu mówią. Ma się dobrze i nie traci werwy. Właśnie spotkałam Michaela Mohana, młodego reżysera z Kaliforni, którego One Too Many Mornings zaprosiłam do konkursu filmów fabularnych American Film Festival w zeszłym roku właśnie po obejrzeniu go w Sundance. Wtedy jego film był częścią sekcji Next, gromadzącej najmniej kosztowne, a robione własnym sumptem a za to z wielkim zaangażowaniem obrazy. Dziś pokazuje swój film krótkometrażowy przed jednym z bardziej oczekiwanych "mumblecorów" tego sezonu, Uncle Kent Kenta Osborne'a i Joe'go Swanberga. Kino Egiptian (na głównej ulicy Park City), najbardziej prestiżowy obiekt festiwalu wypełnione po brzegi miłośnikami metody twórczej DIY (zrób to sam) i niewyszukanego humoru internetowej sławy dowcipnisia-komiksiarza. Film jest właściwie zapisem wydarzeń kilku dni odludka po trzydziestce, Kenta (alter ego samego współscenarzysty i głównego protagonisty), który ma najwyraźniej większość łatwość obnażania się przed kamerą niż uwodzenia dziewczyn w "realu". W tym kontekście subtelna historia "post-miłosna" Michaela Mohana, Ex-Sex wydaje się zupełnie nie na miejscu. Ale zapewne twórcom odpowiadał "awans" w postaci wprowadzenia do filmu sekcji dużo bardziej prestiżowej niż Next. Bo Uncle Kent pokazano w dziale Spotlight - ważnych dzieł wypatrzonych na innych festiwalach, obok Meek's Cutoff Kelly Reichardt (Wenecja) czy Kaboom Gregga Arakiego (Cannes, ale też AFF!).
Najlepszy film tej kategorii a dla wielu w ogóle festiwalu to kanadyjskie Incendies (Pogorzelisko), które właśnie wchodzi do polskich kin po wygranej na Warszawskim Festiwalu Filmowym.
Mam nadzieję, że do Polski trafi też Old Cats, nowy film twórców Służącej. Jest to trzymająca w napięciu relacja z życia staruszki walczącej z demencją i odciętej od świata przez zepsutą windę i jej walki o szacunek u córki-narkomanki. Gdy większość filmów amerykańskich napędza opowiadanie historii toczącej się od punktu A do B w czasie, tu mamy właściwie jakby "zamrożenie akcji", jeden dzień z życia, w którym jak w soczewce skupia się cały dramat człowieka.
Na dystrybucję zdecydowanie ma szansę także wyczekiwany film Mirandy July The Future. Podobnie jak w Ja, ty i wszyscy których znamy, artystka (jej twórczość jest przywoływana także w filmie dokumentalnym Lynn Hershman Leeson !WAR: Women Art Revolution, jako jeden z przykładów współczesnej sztuki kobiet) ogranicza się do opowiadania o sobie samej, gra (?) bohaterkę filmu, choć narratorem jest tu… chory kotek. To opowieść urocza, smutna, i nieco drażniąca egocentryzmem. Ale kto nie chce poznać Mirandy?
The Future zdecydowanie wyróżnia się spośród pozostałych filmów sekcji Premieres. Praktycznie wszystkie inne to komercyjne, hollywoodzkie szmiry. Honor Sundance jako festiwalu filmów niezależnych (który musi jednak "układać się" z wielkim biznesem) może być Red State, horror o sekcie religijnej (kulty i ich wypaczenia to zresztą temat przewijający się przez tegoroczny Festiwal) Kevina Smitha (tak, tak, tego od Clerks: Sprzedawców). Smith zbulwersował nie tylko bogobojną część społeczeństwa Utah (która protestowała przed kinem po premierowym seansie filmu), ale i branżę filmową, deklarując, że sam zajmie się dystrybucją swojego dzieła. Miejmy nadzieję, że dobrze na tym wyjdzie i film trafi do kin na świecie.
W następnej relacji podzielę się z Wami wrażeniami z pokazów dokumentalnych i… być może już wrażeniami o filmach nagrodzonych.
Do usłyszenia z mroźnego, ale słonecznego Park City!
Urszula Śniegowska