A jednak oszaleli. Nominowali do Brutusów (francuskich odpowiedników Złotych Malin) Laurę Smet i Louisa Garrela w kategorii "najgorsza aktorka/aktor" za ich role w filmie "Granica świtu" (La frontière de l'aube, 2008 - w sekcji panorama-mistrzowie 8.NH) w reżyserii jednego z naszych ulubieńców Philippe'a Garrela ("Dzika namiętność", 2001 - w konkursie 2.NH, "Zwyczajni kochankowie", 2004 - w sekcji panorama-mistrzowie 6.NH). Czy ta nominacja przejdzie w niechlubny tytuł, dowiemy się 23 lutego.
Oboje pochodzą z artystycznych rodzin. LAURA SMET (ur. 1983) jest córką rock'n'rollowego ojca, muzyka Johnny'ego Hallydaya (czyli Jean-Philippe'a Smeta) i aktorki Nathalie Baye. LOUIS GARREL (ur.1983) to syn Philippe'a - reżysera i aktorki Briggite Sy, wnuk aktora Maurice'a Garrela. Laura jest laureatką prestiżowej francuskiej nagrody im. Romy Schneider dla najlepiej zapowiadającej się młodej aktorki (2004). Marząc o karierze agentki teatralnej, jako nieopierzona dwudziestolatka z polecenia Oliviera Assayasa po raz pierwszy i to od razu główną rolę zagrała w filmie Xaviera Giannoli "Les Corps Impatients" (Spragnione ciała, 2003). Louis Garrel debiutował u ojca w "Les Baisers de secours" (Zapasowe pocałunki, 1989). Potem miał szczęście do filmowych partnerek - zagrał u boku Jane Birkin i Annie Girardot w "Ceci est mon corps" (To moje ciało, 2001, reż. Rodolphe Marconi) oraz z Isabelle Huppert w dramacie "Ma mère" (Moja matka, 2004, reż. Christophe Honoré). Za rolę 20-letniego studenta Françoisa, walczącego ze skostniałymi normami obyczajowymi, politykami i wojną w Wietnamie, który razem z tłumem studentów uczestniczy w paryskiej rebelii 1968 roku w filmie ojca "Les Amants réguliers" (Zwyczajni kochankowie, 2005) dostał Cezara dla najlepszego aktora młodego pokolenia. Ta rola była parafrazą poprzedzającej ją roli w "Marzycielach" (2004) Bernardo Bertolucciego.
Nic więc dziwnego, że Philippe Garrel zaprosił na plan swojego kolejnego filmu - miłosnego dramatu, czy raczej post-romantycznej komedii "Granica świtu" - tak obiecujących, pięknych i młodych aktorów. Akcja tej jak zwykle u Garrela: czarno-białej, powieściowej, lirycznej, stylizowanej historii snuje się niczym papierosowy dym w scenerii paryskich mieszkań, ulic i parków. Dym oczywiście marki Gauloises. I jak zwykle jest w niej wiele uroku.
Wzięta aktorka Carole (Smet) wiąże się z fotografikiem Françoisem (Garrel), poznają się na planie zdjęciowym. Co prawda ona ma męża, ale daleko. Dziewczyna chwilami popada w lekki, uwodzący obłęd, w depresyjne stany, męczą ją niewygodne pytania. On trochę chce z tym walczyć, a trochę mu to odpowiada, sam nie raz wpada w zamyślenie. I kiedy Carole trafia do kliniki psychiatrycznej, raz chce ją w tajemnicy wykradać z uwięzi, innym razem o niej zapomina. Kiedy po wyjściu ze szpitala Carole zastaje Françoisa chłodnego jak nigdy dotąd, upija się i w rozpaczy odbiera sobie życie. Kochankowie nie byli już wtedy parą, więc jego smutek nad jej grobem mógł wynikać może tylko z wyrzutów sumienia.
A więc to film o wiecznej niepewności. O przyciąganiu i odpychaniu. O oszustwach umysłu i serca. Sposób, w jaki Garrel o tym opowiada, jest przewrotny, w starym stylu. Fotografik związuje się z inną kobietą. Tym związkiem rządzi zwyczajność, jakieś codzienne sprawy, spotkania. Jest przekonany, że to ta właściwa, ona na potwierdzenie zachodzi w ciążę, zaczynają planować ślub i wspólne życie. Choć i Ève jest trochę dziwna, jakby nie do końca zaangażowana, nie tak jak on. Raz zdecydowana, za chwilę znowu niepewna. I wtedy najpierw w jego snach, a potem w lustrze zaczyna pojawiać się Carole. Po pierwszym szoku chłopak próbuje szukać pomocy u przyjaciół, którzy mu tłumaczą, że to na pewno przywidzenia, strach przed małżeństwem. On jednak zakochuje się w duchu, a raczej odkrywa na nowo miłość do Carole, która go wzywa z zaświatów. Ulega jej do końca - o świcie, w dniu swojego ślubu skacze z okna, chcąc połączyć się z ukochaną.
To piękna i straszna scena, również dlatego, że rozświetlona białym światłem Carole w lustrze okazuje się kimś innym. Przez ułamek sekundy widzimy powierzchnię lustra tuż po tragicznym skoku Françoisa i z mroku wyłania się obca, straszna twarz. Nie wiadomo, do kogo należy. Czy to oblicze Złego, czy jakiejś zbiorowej, albo indywidualnej podświadomości? Film na to nie przygotowuje, nie straszy, a jednak wywołuje dreszcz. W tej ciemnej twarzy, ukrytej w ciemnym zakamarku lustra, odbija się coś nienazwanego, coś, co tkwi w ludzkiej duszy, głęboko.
"Granica świtu" Garrela nie jest oczywiście komedią. Ale przez wyraźne nawiązanie do miłosnego mitu film może być uznany za alternatywę gatunku komedii romantycznej, która popkulturowo się z tym mitem rozprawia. I z romantyzmem ma wiele wspólnego, choć Garrel wywołuje tu raczej ducha romantyzmu "prawdziwego" - tego z przełomu XVIII i XIX wieku. Scenariusz opiera na pomyśle, zaczerpniętym z powieści "Spirite" (Duch) Théophile'a Gautiera (1811-1872). W swojej "post-romantycznej komedii" Garrel - jak prawdziwy romantyk - dba przede wszystkim o atmosferę. Czarno-biały, skontrastowany, chwilami przez charakterystyczne oświetlenie planu, osadzenie akcji we wnętrzach, film zbliża się do estetyki ekspresjonistycznej. Sposób filmowania tej historii wprowadza niepokój, przeczucie niesamowitości, mimo że fabuła rozwija się do pewnego momentu w konwencji realistycznej. Romantyczna irracjonalność zbudowana jest na sybiektywnym psychologizmie i silnym żywiole kobiecości - Carole i Ève, któremu ulega François. We śnie bohaterowie noszą stroje z epoki, ale to tylko jedna z dosłowniejszych wskazówek, że oto znajdujemy się na terenie określonego modelu filozoficzno-estetycznego.
Stan romantycznej gorączki Byron nazywał "znudzeniem serca". Pojawiało się w momencie odrzucenia myśli o tym, że świat opiera się na raz na zawsze danym i dającym się rozpoznać porządku, zestawie reguł, wyrafinowanej organizacji, której podstawą jest wiedza. Pojawiał się wtedy ów tajemny - raz ożywczy, innym razem zabójczy - niepokój, gorycz nieznanych dotąd, fermentujących namiętności. Zmienna natura rzeczywistości stała się dla romantyków niezaprzeczalnym faktem. Świat stracił swoją formę, a jedyną drogą wglądu w jego naturę były mity, nieskończone i wieczne, kontemplowane i przeżywane mityczne obrazy. Garrel konfrontuje nas w swoim filmie z mitem wiecznej miłości, wprowadza w obszar niezłomnej ludzkiej woli, która - miotając się bezustannie - nie próbuje już rozumieć, pragnie dotknąć, dotrzeć, okiełznać miłosny żywioł.
Smet i Garrel (syn) są w "Granicy świtu" romantycznymi kochankami. Ta historia czerpie z ich wyrazistej, skontrastowanej fizyczności. Bywają przerysowani, jakby nie z tego świata. Raz statyczni, zastygli w pozach, innym razem szaleni, nękani sprzecznościami. Tego wymaga konwencja, którą narzuca romantyczny etos. Mimo że filmy Garrela wydają się dryfować poza czasem, reżyser i autor scenariusza ma niezwykłe wyczucie czasu. Po wielkiej narracji modernizmu, romantyczny relatywizm wciąż powraca.
(as)