Selekcjonerzy z festiwali

nowsza » lista
22 lutego 2013
Urszula Śniegowska: Festiwalowy początek roku
Afternoon Delight reż. Jill Soloway

Rok 2013 może okazać się rokiem kobiet. I Berlinale i Sundance – jakby zawstydzone zeszłorocznym Cannes – pokazały wiele filmów kobiet i niektóre z nich nagrodziły. Ada Salomon, scenarzystka i producentka zdobywcy Złotego Niedźwiedzia przy okazji odbioru nagrody wskazała nie tylko na trudności tworzenia i promocji kina arthousowego, ale też na konieczność dowartościowania kobiecych tematów i kobiet-twórców w kinie, w Rumunii ale i na świecie. Widownia przyjęła jej wypowiedź naprawdę gromkimi oklaskami. Chcę więc opowiedzieć o filmach kobiet, które zrobiły na mnie wrażenie na Sundance i – już po linii programowej – o Amerykanach w Berlinie.

Chyba po raz pierwszy udało się w ramach tak ważnego festiwalu, jak Sundance (i to zdaje się bezboleśnie) osiągnąć parytet: zbliżoną liczbę filmów zrealizowanych przez kobiety, jak i mężczyzn. Chociaż nie przekłada się to na liczbę nagrodzonych kobiet.

W konkursie amerykańskim Sundance jedyną okazała się Jill Soloway, za Afternoon Delight, drugi film w jej karierze, nagrodzona za reżyserię. Film opowiada o „trudach” egzystencji klasy średniej Los Angeles: znudzona życiem w dobrobycie żona i matka postanawia bronić się przed kryzysem wieku średniego, przygarniając nastoletnią prostytutkę, graną przez Juno Temple. Historia pewnie autobiograficzna, zważywszy miejsce pracy i zamieszkania bohaterki.

Zwyciężczynią jeszcze przed przyjazdem na Sundance była Hanna Fidell, której oparty na doświadczeniach osobistych film A Teacher (pokazywany w sekcji NEXT) wygrał paryską edycję branżowego programu US in Progress współorganizowanego przez Stowarzyszenie Nowe Horyzonty i paryski Champs-Elysees Film Festival. US in Progress promuje amerykańskie kino niezależne w Europie. Film Fidell to opowieść o trudnej miłości nauczycielki do ucznia. W tytułowej roli, wyklętej dziewczyny świetnie sprawdziła się delikatna, dwudziestotrzyletnia Lindsay Burdge (która gościła na American Film Festival w zeszłym roku).

W konkursie fabuł amerykańskich a potem w Berlinie w ramach Forum pokazano znacznie bardziej kontrowersyjne Concussion, wyprodukowane przez zasłużoną już Rose Troche. Stacie Passon opowiada historię, z naszego grajdołka obyczajowego wyglądającą na skrajnie wydumaną: żyjące w stałym związku, wychowujące dzieci lesbijki przechodzą kryzys związku, który jedna z nich przeżywa, oddając się prostytucji. Muszę przyznać, że zafascynował mnie świat, w którym mężczyźni nie istnieją w kontekście emocjonalnym w ogóle. Concussion w stosunku do tematycznie zbliżonego Kids Are All Right sprzed kilku lat¸ gdzie mężczyźni pojawiali się jednak jako potencjalni kochankowie choćby,to  obyczajowy dynamit. Niestety forma nie dorównuje treści pod względem mocy i film jest nużący i dość monotonny.

Zresztą podobnie jak nowy film Lynn Shelton, ulubienicy Sundance, znanej u nas już dzięki Siostrze twojej siostry. W Touchy Feely Shelton zatrudniła ponownie świetną Rosemarie DeWitt, która gra tu uroczą trzydziestoletnią masażystkę, która nieoczekiwanie traci zapał do pracy i zaczyna odczuwać odrazę wobec ludzkiej skóry, podczas gdy jej brat, stomatolog uzyskuje zdolność leczenia dotykiem. Dla obojga jest to metafora atrofii uczuć, której doświadczają, jakiś dziwny psychosomatyczny objaw wewnętrznych transformacji, którym podlegają.

Czyżby – choćby ze względu na liczbę filmów zrealizowanych przez kobiety i o kobietach w tym roku – 13 miała być szczęśliwa dla kobiet w kinie?

Sundance i Berlinale na pewno dają poczucie, że niezależni twórcy amerykańscy mają się świetnie. Najlepszym przykładem Richard Linklater, powracający do swoich bohaterów z Before Sunrise (1995) i Before Sunset (2004) filmem Before Midnight – najlepszym w moim przekonaniu i niezwykle chwalonym przez dziennikarzy filmem sekcji Premieres festiwalu w Utah. Julie Delpy i Ethan Hawke znów genialnie odnajdują się w rolach Celine i Jessego, których spotykamy po kolejnych dziewięciu latach, jako parę z bagażem doświadczeń i dwójką dzieci spędzającą wakacje w Grecji.

Na Berlinale pojawiły się też (po Sundance) nowe filmy Andrew Bujalskiego i Matta Porterfielda (twórców „nowohoryzontowych”). Bujalski po kilku latach milczenia powraca filmem podobnym, ale i bardzo różnym od swoich poprzednich realizacji, znanych choćby z Nowych Horyzontów. Computer Chess jest częściowo improwizowany jak Funny Ha Ha choćby, ale nie dzieje się tu i teraz lecz wykorzystuje – modną ostatnio – estetykę lat 80. Podobnie jak w zeszłorocznym horrorze V/H/S (który doczekał się już sequela pt.: a jakże! S-VHS) widzowie są zabierani w sentymentalną podróż do czasów kasety wideo. Film jest określany mianem quasi-mockumentu, bo w istocie to fabuła, którą początkowo ogląda się jak dokument, wręcz jak materiał nagrany z telewizji jakieś 30 lat temu.

Matt Porterfield w filmie I Used to Be Darker podobnie jak w Putty Hill bohaterką czyni nastolatkę, samotną dziewczynę, konfrontowaną z przyziemnymi realiami życia dorosłych. Film czerpie tytuł ze słów piosenki i cały film przepełniony jest bluegrassową muzyką Kim Taylor i Neda Oldhama, grających także wujostwo bohaterki, małżeństwo w trakcie rozpadu. Film nie ma paradokumentalnego autentyzmu poprzedniej realizacji baltimorskiego twórcy, ale pozostaje blisko postaci i ich emocji. I Used To Be Darker uczestniczył w targach US in Progress w czasie American Film Festival. Podobnie Hide Your Smiling Faces, które po ukończeniu postprodukcji w warszawskim Platige Image pokazano w Berlinale w sekcji Generation. Debiut Daniela Carbone’a został wyprodukowany przez Matta Peatocka, autora zeszłorocznego Little Closer, które także przyglądało się dzieciakom na amerykańskiej prowincji w obliczu ogromu natury i spraw ostatecznych. 

Ciekawym przypadkiem okazał się natomiast Prince Avalanche Davida Gordona Greena, po chłodno przyjętych pokazach na Sundance trafił bowiem do konkursu Berlinale i do tego dostał Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię.

Prince Avalanche to de facto kolejny amerykański remake filmu europejskiego. Tym razem na nowo zekranizowany został scenariusz islandzkiego autora Hafsteinna Gunnara Sigurðssona pod tytułem Either Way. Dwóch robotników sezonowych spędza lato na wytyczaniu pasów przez teksański las. Grają tu, rzeczywiście świetnie poprowadzeni, Paul Rudd i Emile Hirsh. Akcja (a raczej brak akcji)  rozgrywa się znów w kultowych latach 80-tych, na co wskazuje magnetofon kasetowy, który bohaterom umila czas. Tytuł oryginału został zmieniony na Książę Lawin – jak twierdzi Green – żeby brzmiał bardziej absurdalnie (albo bardziej wieloznacznie). Autentycznie minimalistyczny beckettowski humor  przepełnia dialogi, choć akcja ma swój dramatyczny moment zwrotny, a bohaterowie odkrywają samych siebie. Nawiedzają ich też postaci jak rodem z Lyncha, tajemniczy zleceniodawca, pojący ich bimbrem oraz niewidzialna staruszka ze spalonego domu. Już oglądając ten film w Stanach miałam przeczucie, że jego wieloznaczność, oniryczna atmosfera i subtelne odrealnienie może podobać się bardziej widzom europejskim.  Nagroda w konkursie Berlinale, przyznana Prince Avalance  dla jedynego spośród czterech amerykańskich filmów w konkursie zdecydowanie to potwierdza. Jest też uznaniem dla filmu niezależnego, skromnego i niesztampowego, docenionego w przeciwieństwie do wielkobudżetowej realizacji Sodebrergha czy gwiazdorskiego Promised Land Van Santa.

Urszula Śniegowska

dyrektorka artystyczna American Film Festival

nowsza » lista
Varia
Klub Krytyków Forum NHCiekawostki z przestrzeni NHXX Konkurs o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka
do góry
pełna wersja strony