– Jeśli jesteś ciekaw, nigdy nie masz dość – mówi Mark Cousins. Twórcę „Odysei filmowej” spotkaliśmy w hotelu Monopol, kiedy ustalał plan swojego dnia, wypełnionego seansami
Paweł Świerczek: Masz sporo filmów do obejrzenia.
Mark Cousins: Sam mam trzy swoje filmy na festiwalu, więc mam też sporo obowiązków, ale chciałbym obejrzeć jak najwięcej.
Częściej oglądasz filmy w kinie czy w domu?
– Niemal w ogóle nie oglądam filmów w domu. Zdecydowanie preferuję kino. Zazwyczaj chodzę na poranne seanse. Budzę się, piję kawę, jestem jeszcze trochę pogrążony we śnie i idę do kina.
Więc wolałbyś siedzieć teraz na sali kinowej?
– Cieszę się, że jestem tutaj, to bardzo kinowe doświadczenie. Spójrz tylko, jesteśmy na dachu, widok jest niesamowity – ta architektura i nowo powstające budynki.
Jesteś jednocześnie krytykiem filmowym i filmowcem.
– Przede wszystkim filmowcem. Trochę zajmowałem się krytyką, ale głównie robię filmy.
Ale Twoje filmy są w pewnym wymiarze uprawianiem krytyki filmowej albo specyficznego rodzaju filmoznawstwa.
– Moja „Odyseja filmowa” jest filmem o kinie, w pewnym sensie jest to więc działalność krytyczna. To swego rodzaju list miłosny pisany do moich ulubionych filmów. Moje inne realizacje są częściowo o kinie. Dla mnie kino to nie budynek, a część życia. Tak jak miłość, taniec czy podróże. A skoro kino odgrywa w moim życiu tak dużą rolę, to musi się dla niego znaleźć miejsce i w moich filmach. Było obecne w „O czym jest ten film o miłości?”, małym filmie kręconym w Meksyku. Jest i w najnowszym „Herpy Dragons”, który opowiada o Albanii, ale i o kinie. Kino jest wszędzie, jest więc i w moich filmach.
Mówisz wiele o miłości do kina. Zawsze wydawało mi się, że tam, gdzie jest miłość, musi też być miejsce na nienawiść. Jednak trudno znaleźć Twoje negatywne opinie o filmach.
– Jeśli czegoś nienawidzę, to tego, w jaki sposób tworzona jest historia filmu, przez ludzi takich jak ja i ty – białych mężczyzn. Pisanie tylko o Hollywood i białym kinie jest okropnie narcystyczne. Nie znoszę ograniczoności kultury filmowej. W Polsce na przykład często nawet specjaliści niewiele wiedzą o Themersonach. Oczywiście są też filmy, których nie trawię. Ale piszę i robię filmy o tym, co udane. Dzieła nieudane nie mają żadnej tajemnicy do odkrycia. Nie warto się nimi zajmować.
W „Historii filmu” opowiadasz o kinie wszystkich kontynentów.
– Kiedy zakochałem się w kinie jako mały chłopiec, znałem tylko Hollywood. Wywodzę się z klasy robotniczej, nie miałem więc do czynienia z wyrafinowaną kulturą. Oglądałem westerny, musicale, kryminały. Kiedy dorosłem, stałem się ciekawy świata. Spoglądam na przykład na to wzgórze [Mark wskazuje na horyzont] i zastanawiam się, co tam jest. Chętnie bym tam poszedł. Załóżmy, że to kino irańskie z lat 60. Kino Forough Farrokhzad na przykład [Mark wskazuje na tatuaż]. Wciąż pragnę podróży, mam potrzebę wyrwania się z tego, co wiem, i pójścia w miejsce, o którym nie wiem nic. W ten sposób zakochałem się w kinie afrykańskim, tajskim czy filipińskim. Nie mogę się doczekać nowego filmu Lava Diaza. Naturalnym stanem człowieka powinno być zainteresowanie tym, czego jeszcze nie znamy.
Tatuujesz sobie nazwiska swoich ulubionych reżyserów?
– Nie tylko. [Mark pokazuje tatuaże] To Forough – reżyserka z Iranu, to architekt Le Corbusier. Tu oczywiście Eisenstein, bardziej cenię jego pisma niż filmy. To cytat z Homera – wiąże się z moim pobytem w Sarajewie podczas oblężenia. Wiele nauczyłem się tam o kinie.
Często bywasz na festiwalach?
– W zeszłym roku odwiedziłem około trzydziestu.
I nie masz dość?
– Jestem bardzo zmęczony samolotami i lotniskami, na których spędziłem zbyt dużo czasu w ciągu ostatnich dziesięciu lat swojego życia. Ale jak mógłbym być zmęczony festiwalami? Nigdy nie byłem we Wrocławiu – zachwyca mnie! Lilian Gish zapytana o to, co jest najważniejszą rzeczą w jej życiu, odpowiedziała, że ciekawość. Jeśli jesteś ciekaw, nigdy nie masz dość.
W czym tkwi fenomen festiwali filmowych?
– To trochę jakby wziąć tabletkę ekstazy i cały czas być na haju. Nie masz czasu na zjazd, bo z jednego filmu idziesz na drugi. Festiwale nieco przypominają niekończącą się pijatykę albo orgię. Cenię sobie czas wolny i przerwy między wyjazdami, ale zauważyłem, że kiedy siedzę w domu przez kilka dni, zaczynam jeździć na rowerze i znów ciągnie mnie do kina.
Oglądasz niezmiernie dużo. Jest coś, co jeszcze Cię w kinie zaskakuje?
– Najciekawsze rzeczy dzieją się teraz w kinie filipińskim. Lava Diaza i Khavna de la Cruza odkryłem zaledwie rok temu. Pochodzą z miejsca, w którym twórcy nie operują dużymi budżetami, a jednak udaje im się tworzyć doskonałe filmy. Kino z Tajlandii też nadal jest znakomite, uwielbiam Apichatponga Weerasethakula. Również kino rosyjskie, Kira Muratova jest jedną z moich ulubionych reżyserek. W Ameryce Południowej też jest ciekawie. Dużo tego.
Rozmawiał Paweł Świerczek