W związku z wizytą Wernera Herzoga w Polsce, Michał Chaciński rozmawia z nim na łamach Gazety Wyborczej, a Kazimiera Szczuka przepytuje z jego twórczości Marię Janion.
Werner Herzog: „(...) niezręcznie czułem się, gdy wtłaczano mnie w jakieś pokrewieństwa duchowe. Ja wychowałem się na wsi, w szkole średniej pracowałem jako spawacz w fabryce. Inni nie przepracowali fizycznie ani dnia, ale stale fantazjowali o "podnoszeniu sprawy klasy pracującej". Niewielu z nich wówczas było w ogóle poza granicami Niemiec, ja zacząłem wyjeżdżać bardzo wcześnie. Zaraz po szkole do Afryki, bo chciałem zobaczyć wschodnie Kongo, kraj, który miał przyzwoitą infrastrukturę i nagle się rozsypał. Dzięki tej podróży lepiej zrozumiałem, co stało się w Niemczech. Później ciężko zachorowałem, co także nie było doświadczeniem innych filmowców niemieckich. Żaden z nich nie był też aresztowany przez policję narkotykową. Dla mnie oni wszyscy byli zawsze dziwni, a ja byłem normalny, choć mówiło się, że to ja jestem marginesem, a oni są normalni”.
Historie są jak złodzieje (GW, 7.05.2010)
„Kazimiera Szczuka: Jak Werner Herzog pojawił się w pani życiu?
Maria Janion: W klubie Hybrydy w latach 80. zaczęto pokazywać jego filmy, tam je poznałam. Współpracowałam wtedy z Romanem Gutkiem, wkrótce więc wygłaszałam o Herzogu odczyty towarzyszące pokazom. Stał się też tematem mojego gdańskiego seminarium „Transgresje”.
Pamięta pani pierwsze wrażenie?
- Przede wszystkim było to kino antyhollywoodzkie, pochodzące z zupełnie innej tradycji, z innej genealogii. Muszę od razu zastrzec, że znam dobrze tylko tego klasycznego, wczesnego Herzoga.
Nie miała pani wtedy wrażenia, że oto zobaczyła na ekranie swój ukochany niemiecki romantyzm?
- Oczywiście, że tak. Coś podobnego przeżyłam wiele lat później na Godzinach Stephena Daldry'ego według Michaela Cunninghama. Miałam wrażenie, że Daldry sfilmował filozofię egzystencji, na której oparłam książkę Żyjąc tracimy życie. To jest tak absolutne podobieństwo widzenia rzeczywistości czy rozumienia jakichś problemów, jakiejś epoki, że robi zupełnie niezwykłe wrażenie, wywołuje rodzaj wstrząsu. W tamtych dawnych czasach znałam kino niemieckie, pokazywano u nas różnych reżyserów bardzo europejskich, bardzo wybitnych, ale żaden z nich nie był w ten sposób związany z romantyzmem jak Herzog. On sam uważał, że widownia jest okaleczona przez tradycję hollywoodzką, że trzeba tworzyć zupełnie nowy rodzaj filmów. Kino jest sztuką snów - mówił. Nie w sensie "fabryki snów" jako bajek dla masowej publiczności, tylko snów pojmowanych jako droga poznania.
Sam Herzog na ogół bojkotował psychoanalizę. Chciał iść inną drogą. Ale to, co Freud wziął z niemieckiego romantyzmu, było też inspiracją Herzoga. Najważniejsze dla niego były pejzaże transów, onirycznych miraży. Podkreślał, że znajduje swój początek nie w historiach, lecz w pejzażach”.