en
Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniuGołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu

Piotr Czerkawski: Błogosławieni, ci, którzy siedzą – kino Roya Anderssona

Tekst ukazał się w magazynie "Kino".

Filmy Roya Anderssona są dla kinofilów tym, czym igrzyska olimpijskie dla wielbicieli sportu. Konieczność długiego oczekiwania na kolejne premiery tylko zwiększa ich rangę i znaczenie. Choć teoretycznie wiemy czego się spodziewać, dzieła Szweda zawsze zaskakują i dają nam więcej niż moglibyśmy żądać. Podobna formuła - składająca się z długich ujęć, luźno powiązanych epizodów i dziwacznych skeczy - zamiast nużyć przewidywalnością, za każdym razem wypełnia się nową, przenikliwą treścią. Nic dziwnego, że Andersson wzbudza szacunek swych kolegów po fachu. Z uznaniem wypowiada się o nim nawet pyszałkowaty Lars von Trier, który przed festiwalem w Cannes w 2000 roku przyznał, że obawia się konkurencji tylko ze strony szwedzkiego autora. Choć twórca "Tańcząc w ciemnościach" ostatecznie wówczas triumfował, czas Anderssona nadszedł już kilkanaście lat później. Zrealizowany przez niego "Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu" okazał się niekwestionowanym zwycięzcą ostatniego festiwalu w Wenecji. Triumf umocnił pozycję Szweda jako jednego z najoryginalniejszych autorów kina i bezpośredniego spadkobiercy Chaplina, Felliniego i De Siki. Przy okazji udowodnił także, że Andersson, jak mało kto, rozumie paradoksy, patologie i bolączki współczesnego świata.

Ironista na barykadach

Szwedzkiego mistrza często określa się mianem surrealisty. Można się na to zgodzić, ale tylko pod warunkiem, że potraktujemy jego inwestycję w absurd i abstrakcję jako strategię buntu przeciw bardzo konkretnym aspektom rzeczywistości. Pod tym względem Andersson przypomina zresztą Luisa Bunuela. O ile jednak hiszpański mistrz godził ostrzem krytyki w kler i arystokrację, jego szwedzki następca idzie z duchem czasu i przedmiotem ironicznych ataków czyni kogoś zupełnie innego. Filmy Anderssona to pamflety na "strasznych mieszczan", rozleniwionych dobrobytem przedstawicieli zachodnioeuropejskiej klasy średniej i gorliwych klientów sieci IKEA.

Podobne podejście wydaje się ściśle związane z młodzieńczymi przeżyciami reżysera. Choć dziś rzadko się o tym wspomina, w czasach studenckich przyszły twórca "Giliapa" chętnie uczestniczył w antykapitalistycznych, hipisowskich demonstracjach. Aby je dokumentować bez pozwolenia korzystał zresztą z uczelnianej kamery, co o mało nie skończyło się wydaleniem ze szkoły filmowej. Ślady tamtego radykalizmu widać zresztą w pierwszych zawodowych próbach reżysera. W 1968 roku Andersson wraz z kilkunastoma innymi twórcami, między innymi Bo Widerbergiem, zrealizował kontrowersyjną "Białą grę". Dokument relacjonował młodzieżowe protesty przeciwko meczowi tenisowemu, który Szwecja miała rozegrać z - prowadzącą wówczas rasistowską politykę - Rodezją.

Doświadczenia te sprawiają, że Andersson wydaje się dziedzicem rewolucji roku 1968 w niemniejszym stopniu niż na przykład Jean - Luc Godard czy Bernardo Bertolucci. Z ducha kontestacji wyraźnie wyrasta samodzielny debiut reżysera - "Historia miłosna" (1970). Film pozostaje przesiąknięty tym samym nastrojem swobody obyczajowej, co kontrowersyjna "Jestem ciekawa w kolorze żółtym" Vilgota Sjömana. Bohaterowie Anderssona, najwyżej piętnastolatkowie, palą papierosa za papierosem, przeżywają pierwsze przygody erotyczne i na każdym kroku dają świadectwo przedwcześnie osiągniętej dojrzałości. Leniwie zmysłową atmosferę filmu podkreśla dodatkowo fakt, że akcja została umiejscowiona w samym środku upalnego lata. Opowiastka o uczuciowych dylematach młodych ludzi, dobra może dla twórcy w typie Erica Rohmera, to jednak za mało dla Anderssona. Bardzo szybko wychodzi na jaw, że - niejako wbrew tytułowi - główny wątek "Historii miłosnej" dotyczy konfliktu pokoleń między rodzicami a dziećmi. Pozornie uporządkowane życie tych pierwszych zostaje naznaczone przez obłudę, rodzinne awantury i z trudem skrywane kompleksy. Bardzo wymowna okazuje się w tym kontekście finałowa scena rozgrywająca się w trakcie plenerowej imprezy. Pijany ojciec głównej bohaterki w pewnym momencie odłącza się od grupy, gubi drogę w lesie i bełkocze, że "zmarnował 45 lat życia".

Wzloty i upadki

Oglądana dziś "Historia miłosna" razi uproszczeniami i sprawdza się głównie jako zapis ducha epoki, pstrokata pocztówka z czasów kontrkultury. Nie zmienia to jednak faktu, że w Szwecji cieszy się statusem kultowym. Do fascynacji filmem zgodnie przyznają się utytułowani reżyserzy średniego pokolenia - Lukas Moodysson i Ruben Östlund. "Fucking Amal" - brawurowy debiut tego pierwszego - wydaje się wręcz uwspółcześnioną wersją filmu Anderssona. "Historia miłosna" bardzo spodobała się także w dniu premiery i otrzymała dwie nagrody na festiwalu Berlinale. Niespodziewany sukces nadmiernie pobudził jednak ambicje młodego reżysera i wkrótce miał stać się jego przekleństwem. Andersson przyrzekł sobie bowiem, że nie będzie odcinał kuponów od debiutu i nakręci film zupełnie inny od poprzedniego. Choć rzeczywiście dotrzymał słowa, nie miał szans na powtórzenie sukcesu. Słusznie zapomniany dziś "Giliap" (1975) to dość wydumana historia kelnera, który podejmuje pracę w osobliwym hotelu. Pełna kafkowskiej grozy atmosfera kłóci się z subtelną i melancholijną w założeniu opowieścią o niemożliwej do spełnienia miłości między bohaterem a koleżanką z pracy. Reżyser próbował tłumaczyć swą klęskę konfliktem z producentami, ale nie zdołał ukryć, że fatalne recenzje okazały się dla niego nokautującym ciosem. Aby podnieść się z desek, potrzebował wieloletniego rozbratu z kinem.

Okres dobrowolnego wygnania Andersson spędził w świecie reklamy. Za zarobione wówczas pieniądze reżyser kupił sobie niezależność: założył własną firmę producencką, pracuje własnym, powolnym tempem i kręci średnio jeden film na siedem lat. Realizacja reklam pomogła także Szwedowi wykształcić najważniejsze cechy późniejszego stylu: zwięzłość, efektowność konceptu i zamiłowanie do błyskotliwej puenty. Jednocześnie w żaden sposób nie nadwyrężyła jego młodzieńczych ideałów. Wręcz przeciwnie, pozwoliła reżyserowi lepiej poznać reguły rządzące światem bezdusznej konsumpcji, które mógł inteligentnie wyszydzać w swych dojrzałych filmach. Nowy, całkowicie autorski charakter pisma Andersson zaprezentował po raz pierwszy w krótkich metrażach - "Coś się zdarzyło" (1987) i "Świat chwały" (1991). Do perfekcji doszlifował go jednak w "Pieśniach z drugiego piętra" (2000), "Do ciebie człowieku" (2007) i wspomnianym "Gołębiu…" (2014). Dzieła te stanowią zresztą całość określaną jako "trylogia o byciu człowiekiem".

Dość patetyczny tytuł serii wydaje się typowym dla reżysera blefem. Składające się na kolejne filmy scenki przypominają przecież reklamy, które trwają o jedną minutę za długo. To akurat tyle, ile trzeba, by zburzyć iluzję konsumpcyjnej beztroski, do sztucznego świata wprowadzić jak najbardziej autentyczne, ludzkie problemy. Tendencja do zaskakującego zestawiania dwóch przeciwstawnych porządków pozwala dostrzec w szwedzkim twórcy dalekiego kuzyna Milana Kundery. Obaj twórcy lubują się przecież w portretowaniu świata na opak, w którym to, co niskie niespodziewanie bezpardonowo wdziera się w porządek wzniosłości. Późne filmy Anderssona mają w sobie coś z permanentnego święta nieistotności, stypy, która niepostrzeżenie przeradza się w karnawał. Na swój wariacki sposób patronuje im także absurdalna myśl Woody'ego Allena: "Jak mogę uwierzyć w Boga, gdy właśnie w zeszłym tygodniu mój język wkręcił się w wałek elektrycznej maszyny do pisania?".

Sens życia według Anderssona

Takich paradoksów jest w filmach szwedzkiego mistrza co niemiara. Śmierć, nieszczęście i los są kapryśne i obdarzone smoliście czarnym poczuciem humoru, ale ich działalność nie okazuje się przez to mniej dotkliwa. Zorientowani na sprawy materialne, prawie wierzący w bajki o własnym szczęściu bohaterowie zawsze w końcu kapitulują i przyznają się do głębokiego rozczarowania życiem. Najczęściej szukają wówczas pocieszenia na oślep i spektakularnie błądzą. W "Świecie chwały" główny bohater przekonuje nas, że jest człowiekiem sukcesu, ma dobry samochód i świetną pracę. Nie wiedzieć czemu dopiero na fryzjerskim fotelu spontanicznie szlocha i krzyczy: "Moja egzystencja nie ma sensu!". W "Pieśniach z drugiego piętra" mężczyzna w kryzysie żali się pastorowi, że zagubił poczucie sensu. Duchowny kiwa głową ze zrozumieniem i mówi: "Wiem, co pan czuje. Od trzech lat nie mogę sprzedać działki". W "Do ciebie, człowieku" natomiast nauczycielka wybiega z płaczem w środku lekcji i na pytające spojrzenia dzieci odpowiada: Mąż dziś rano nazwał mnie wiedźmą!".

Każda z tego rodzaju scenek stanowi świadectwo rozpadu czyjegoś świata. Andersson nie stroi się w szaty kaznodziei, który wie jak powstrzymać te małe Apokalipsy. W "Pieśniach…" - ustami jednego z bohaterów - przemyca jednak na pozór dziwaczną, w rzeczywistości całkiem sensowną myśl: "Błogosławieni, ci, którzy siedzą". W ten sposób sugeruje, by wycofać się z konsumpcyjnego pędu w ślepą uliczkę, zwolnić tempo, rozejrzeć się na boki i dostrzec drugiego człowieka. Brzmi trywialnie? Być może. Anderssonowi zdaje się chodzić właśnie o bezwstydny powrót do najbardziej podstawowych uczuć i emocji. Prosty, mimo poetyckiej ornamentyki, wydaje się przecież przekaz płynący z myśli Goethego otwierającej "Do ciebie, człowieku": "Ciesz się, człowieku, w swoim cieplutkim łóżeczku, póki fala lodowatego Lethe nie obliże twych stóp". W jednym z epizodów "Gołębia…" odnajdziemy natomiast piękną w swym nieskomplikowaniu pochwałę nostalgii. Scena przedstawia przygłuchego staruszka, który od lat odwiedza ten sam pub w Göteborgu. Z pozoru to lokal jakich wiele, ale mężczyzna przenosi się myślami do czasów przedwojennych. Wówczas knajpa tętniła życiem, a regularni bywalcy, których nie stać było na kolejne piwo, mogli zapłacić za nie pocałunkiem na ustach barmanki. Na koniec dnia goście chóralnie intonowali dla Kuśtykającej Lotty dziękczynną piosenkę. Dobroć kobiety odsyła do utopijnych czasów, gdy ważniejsze od materialnych korzyści okazywało się sprawianie radości innym, a ludzie celebrowali towarzyszące im poczucie wspólnoty. Trudno oprzeć się wrażeniu, że podobne wspomnienia , nawet jeśli dotyczące zupełnie innej epoki, reżyser zachował z czasów swej kontrkulturowej młodości. Znakomite przyjęcie "Gołębia…" dowodzi, że - choć barykady zdemontowano, a dawny bunt został zawłaszczony przez popkulturę - opiewane przez Anderssona wartości trafiają na podatny grunt i dziś.

Piotr Czerkawski