en
Głupi i głupszyGłupi i głupszy

Piotr Pluciński: Ręka, noga, mózg na planie. Kino braci Farrellych

Krytyka filmowa nigdy nie uznała wielkości Petera i Bobby'ego Farrellych, sytuując ich reżyserskie dokonania w rejonach "głupiej" komedii, a zarazem odmawiając dostrzeżenia tej najważniejszej, mocno niedocenianej cechy ich kina - szlachetności. Bohaterami ich filmów są na ogół przeciętniacy, wyróżniający się jednak fizycznym lub psychicznym "defektem": schizofrenik, bracia syjamscy, mężczyzna z… hakiem zamiast dłoni czy chorobliwie otyła kobieta. W swoim debiucie - "Głupim i głupszym" z 1994 - Farrelly jeszcze nie umieli tego lejtmotywu należycie ukierunkować. Powodem do śmiechu była tam więc zarówno głupota Lloyda (Jim Carrey) i Harry'ego (Jeff Daniels), jak i fakt, że jednemu z nich udało się sprzedać martwą papugę niewidomemu chłopcu.

"Głupi i głupszy" to wyjątek w filmografii Farrellych, bo za niepowodzenia bohaterów odpowiadają tam ich własne ograniczenia, w tym wypadku intelektualne. Doskonałym tego potwierdzeniem jest ostatnia scena filmu, kiedy po serii niepowodzeń do Harry'ego i Lloyda uśmiecha się w końcu szczęście - gdy idą szosą pośrodku pustkowia, na poboczu zatrzymuje się autokar wypełniony modelkami w bikini, poszukującymi ochotników do nacierania ich olejkami. Bohaterowie są za głupi, by wykorzystać tę okazję i po prostu wskazują wyraźnie zawiedzionym dziewczynom drogę to najbliższego miasta. "Tam na pewno kogoś znajdziecie" - mówi Lloyd. Podobną wymowę ma wspomniana już scena z chłopcem i papugą - gag, choć zabawny, odbywa się kosztem postaci.

Parę lat później podobny żart byłby u nich nie do pomyślenia. W "Sposobie na blondynkę" z 1998 zmiana jest już diametralna: akceptacja upośledzenia brata tytułowej bohaterki (Cameron Diaz) jest nie tylko kluczem do jej serca, ale także jedyną miarą wartości zabiegających o nią mężczyzn. "Lubię współpracować z niedorozwojami" - stwierdza podstępny Pat (Matt Dillon), detektyw i kobieciarz, któremu wydaje się, że wie, co powiedzieć. Jego wypowiedź kończy się montażowym cięciem, a my przechodzimy do sceny z Tedem (Ben Stiller), który ofiarnie pomaga w przeprowadzce inwalidzie na wózku, mimo iż ten jest niewdzięczny i złośliwy. Ewaluacja Pata i Teda jest natychmiastowa i jednoznaczna.

W kolejnych latach motyw niepełnosprawności będzie u Farrellych nieustannie powracał, a drugi i trzeci plan z powodzeniem zapełnią naturszczycy z rozmaitymi przypadłościami i schorzeniami. "To dla nas ważne" - podkreślał swego czasu Peter. "Gdy zaczynaliśmy kręcić filmy, zauważyliśmy, że ludzie niepełnosprawni w nich nie występują". Ale myśl ta nie pojawiła się znikąd. W 1974 roku 19-letni Danny Murphy, przyjaciel Petera z dzieciństwa, uszkodził sobie kręgosłup, skacząc do zbyt płytkiej wody. Lekarska diagnoza była bezlitosna: resztę życia miał spędzić na wózku. Gdy 20 lat po tym wydarzeniu do kin trafił pierwszy film Farrellych, "Głupi i głupszy", Murphy nie szczędził przyjacielowi krytyki.

"Nie podobało mu się, że niewidomego chłopaka zagrał aktor z idealnym wzrokiem" - przyznał po latach Peter. "A nam nawet nie przyszło do głowy, by powierzyć tę rolę osobie, która faktycznie byłaby niewidoma". Surowa opinia przyjaciela na zawsze zmieniła światopogląd Farrellych. "Wzięliśmy sobie to do serca, idąc nawet dalej - nie tylko postanowiliśmy obsadzać w naszych filmach ludzi niepełnosprawnych, ale wręcz zaczęliśmy powierzać im role napisane dla aktorów pełnosprawnych" - mówił w jednym z wywiadów Bobby. W kolejnym ich filmie, "Kręglogłowych", poruszający się na wózku Murphy zagrał małą, ale wyrazistą rólkę menedżera kręgielni. To początek jego przygody z aktorstwem, która potrwa 18 lat, aż do śmierci w 2014.

Życiowe doświadczenia Murphy'ego musiały wywrzeć na Farrellych spore wrażenie. Nie bez powodu bohaterami są u nich introwertycy i marzyciele, którym życie niespodziewanie przeciekło przez palce. Czasem ich ułomnością jest zdradliwy umysł, jak w "Głupim i głupszym" czy "Ja, Irena i ja" z 1999, czasem jakaś fizyczna przypadłość, jak w "Płytkim facecie" z 2001, kiedy indziej zaś zwykła życiowa niezaradność. Nieważne jednak, gdzie zaczynają, bo każdy z nich staje u Farrellych przed równą szansą sięgnięcia po absolut. Warunek jest jeden: uczciwość, tak względem siebie, jak innych.

Jak na twórców komediowych przystało, Peter i Bobby uwielbiają klasyczne opowieści o outsiderach, na których nikt nie postawiłby złamanego grosza. Ci, postawieni pod ścianą, pokazują, że są w stanie dokonać rzeczy wielkich. Potrzebują tylko odpowiedniego powodu, impulsu. Punktem wyjścia większości filmów Farrellych jest więc na ogół jakaś podróż - dosłowna lub metaforyczna - na końcu której czeka ściśle określony cel. W "Głupim i głupszym" Harry i Lloyd przemierzają całe Stany, by oddać teczkę przypadkowo spotkanej kobiecie, w której zakochał się jeden z nich, w "Sposobie na blondynkę" Ted wyrusza na poszukiwania licealnej miłości, w "Skazanych na siebie" z 2003 Bob (Greg Kinnear) i Walt (Matt Damon) przenoszą się do Hollywood, by spełnić zawodowe ambicje tego pierwszego i odnaleźć internetową sympatię drugiego, w "Ja, Irena i ja" schizofreniczny glina Charlie (Jim Carrey) eskortuje kobietę, w której… tak, oczywiście zakochuje się. Miłość, często trudna, pełna wyrzeczeń, nie zawsze warta wysiłku, pozostaje centralnym motywem każdej z tych opowieści, będąc w zasięgu każdego, kto na nią zasłużył.

Jedyną rzeczą, której Farrelly nie są w stanie swoim bohaterom wybaczyć, jest niegodziwość. Ta zawsze zostaje należycie ukarana, a wynikać ma, przynajmniej w ich interpretacji, z głęboko tłumionych kompleksów. W "Sposobie na blondynkę" końcowemu ośmieszeniu ulegają wszyscy adoratorzy pięknej Mary, bo żaden nie miał szczerych zamiarów - uwodząc ją, myśleli wyłącznie o własnych korzyściach. Bohater grany przez Stillera zyskuje odkupienie dopiero wówczas, gdy wyrzeka się własnych uczuć kosztem uszczęśliwienia niedoszłej wybranki.

Podobna sytuacja ma miejsce w "Płytkim facecie": bohater Jacka Blacka dojrzewa do miłości, porzucając własne uprzedzenia i akceptując chorobliwie otyłą Gwyneth Paltrow taką, jaka jest. Złośliwy cynizm jego przyjaciela, granego przez Jasona Alexandera, wynika z jego własnych frustracji (łysienia i… przerośniętej kości ogonowej, przypominającej mały ogon) oraz obłudy (pomimo własnej niedoskonałości, bohater potrafi zerwać z dziewczyną, bo ta ma… za duży palec). Ale jemu też będzie dana szansa, pod warunkiem oczywiście, że się zmieni. Szczerość intencji jest w świecie Farrellych jedynym ratunkiem, dlatego rozwiązanie to sprawdza się także w "Bez smyczy" z 2011, gdzie finałowe wyznanie miłosne sprowadza się do deklaracji wierności, czy "Miłosnej zagrywce" z 2005, gdzie bohater manifestuje swoje zaangażowanie, rezygnując ze sportowej pasji.

Ale tym najbardziej opornym spełnienie nie jest dane w ogóle. Najdobitniej przekonuje się o tym Ben Stiller w "Dziewczynie z moich koszmarów" z 2007. Jego bohater kończy nie zdobywszy wymarzonej kobiety, uwikłany w piramidę kłamstw. To budująca i bezkompromisowa wizja, bo staroświecka wiara Farrellych w człowieka zdolnego do osobistych poświęceń stoi w wyraźnej sprzeczności do dominującego w tym gatunku trendu - przekonania, że cel uświęca środki, a zadowolenie widza można osiągnąć tylko poprzez wynagrodzenie wysiłku protagonisty, niezależnie od jego charakteru i dotychczasowych przewinień.

Najważniejszym i najlepszym filmem Farrellych pozostają "Skazani na siebie", kumulujący w sobie wszystkie najważniejsze cechy ich kina. Kolejne niepowodzenia Boba i Walta, braci syjamskich, z których jeden próbuje zrealizować się zawodowo, a drugi - uczuciowo, wynikają z czyichś uprzedzeń i braku zrozumienia, nie zaś z ich własnej przypadłości. Ludzka bezmyślność i okrucieństwo pozostają ich jedynymi przeszkodami na drodze do celu, bo szybko okazuje się, że z wieloma zadaniami Walt i Bob radzą sobie lepiej, niż ludzie pełnosprawni. Umiejscowienie akcji "Skazanych…" w Hollywood jest symboliczne - nakierowując kamerę na własną branżę, Peter i Bobby prześwietlają mechanizm, w którym nie ma miejsca na jakiekolwiek odstępstwa od wypracowanej normy. Inność jest tam wyłącznie towarem, eksploatacją - swoje miejsce znajduje tylko wówczas, jeśli w jakiś sposób da się na niej zarobić.

W swoich filmach Farrelly walczą więc o normalizację tego, co - przynajmniej w teorii - nienormalne, czyniąc psychofizyczne wynaturzenia nieodzowną, ale niedającą się zaszufladkować składową spektaklu. W "Sposobie na blondynkę" upośledzenie umysłowe brata tytułowej bohaterki tak długo pozostaje problemem, jak długo zwracają na nie uwagę jej adoratorzy. W "Płytkim facecie" otyłość Paltrow widoczna jest dla wszystkich, poza zakochanym w niej Blackiem. W "Kręglogłowych" kalectwo Woody'ego Harrelsona nie przeszkadza mu w odnoszeniu sportowych sukcesów, a w "Ja, Irena i ja" Jim Carrey akceptuje trzech czarnoskórych, monstrualnie otyłych chłopców, choć wszyscy wokół wiedzą, że jego żona spłodziła je z kochankiem.

Świat ten uzupełniony zostaje przez odpowiednio skonstruowane postaci poboczne, bardzo często odgrywane przez ludzi z prawdziwymi schorzeniami. W "Płytkim facecie" pojawia się Walt, grany przez amatora Renego Kirby'ego, mężczyzna z rozszczepem kręgosłupa, którego niedowład dolnych kończyn zmusił do poruszania się na rękach. W "Skazanych na siebie" jedną z ważniejszych ról trzeciego planu gra upośledzony umysłowo Ray Valliere. Z kolei w "Ja, Irena i ja" występują m.in. mierzący zaledwie 107 cm zawodowy aktor Tony Cox i cierpiący na albinizm Michael Bowman. W rzeczywistości wykreowanej przez Farrellych każda z tych postaci egzystuje na własnych warunkach, nie budząc popłochu ani sensacji. Bohater Kirby'ego jest playboyem, Valliere gra menadżera restauracji, a Cox - kochanka żony Carreya. Bywa, że traktują się z przymrużeniem oka, a zaatakowani potrafią się obronić. Czasem sami atakują. "Nikt nie jest idealny" - mówił w jednym z wywiadów Bobby. "Niepełnosprawni często nie chcą być wybielani, traktowani ulgowo, a my staramy się o tym pamiętać, portretując ich ze wszystkimi ewentualnymi wadami".

Takich postaci jest w uniwersum Farrellych znacznie więcej. Jeżdżą na wózkach, są za wysocy albo za ciężcy, seplenią i niedowidzą, mają blizny lub wykruszone zęby. Wyróżniają się, a jednak nie zawsze od razu da się ich zauważyć - dobrze wtapiają się w tło. Bo choć obsesja Petera i Bobby'ego na punkcie wynaturzeń ciała i umysłu przypomina tę, z której słynie David Cronenberg, oni śnią jego koszmary wywrócone na lewo. W filmach ponurego Kanadyjczyka trauma ciała nieodzownie prowadzi do rozpadu umysłu, osunięcia się w otchłań surrealizmu. U Farrellych każda przypadłość staje się pretekstem do kreatywnego szukania nowego porządku - nadziei, możliwości, przewagi.

Paradoksalnie, ten jakże istotny element twórczości Farrellych często przechodzi niezauważony. Jeśli o ich kinie w ogóle się pisze, to na ogół przez pryzmat humoru. Także u nas. "Ich filmy nie mieszczą się w żadnych kanonach szacowności i dlatego są w Polsce zazwyczaj pogardzane" - pisał swego czasu Michał Oleszczyk w krótkiej blogowej notce, będącej jedną z nielicznych wzmianek o Farrellych w rodzimej prasie filmowej. To zaskakujące, bo obok społecznikowskiego zacięcia, kino niepoprawnych braci cechuje się także wybitnym humorem sytuacyjnym, najlepiej spośród współczesnych komedii adaptującym ideę staroświeckiego slapsticku. Ich filmy wypełnione są klasycznymi gagami: w "Głupim i głupszym" Lloyd bierze udział w groteskowym pojedynku kung-fu z obsługą restauracji, w "Ja, Irena i ja" schizofrenik prowadzi pojedynek z samym sobą, wyrzucając się z jadącego auta, by za chwilę za nim gonić. W "Płytkim facecie" waga bohaterki prowadzi do wielu widowiskowych nieszczęść, podobnie zresztą jak przypadłość nieszczęsnych braci w "Skazanych na siebie".

Swoje zamiłowanie do slapsticku Farrelly najdobitniej wyrazili w "Głupim, głupszym, najgłupszym" z 2012, uwspółcześnionej, nie zawsze trafionej, a przede wszystkim bardzo hermetycznej (czym należy tłumaczyć jej miażdżące recenzje) farsie spod znaku krótkometrażówek z serii "Three Stooges", realizowanych w latach 1925-1970. To humor sytuacyjny w najbardziej klasycznym wydaniu - z wkładaniem sobie palców w nozdrza, przydeptywaniem palców i spuszczaniu na głowę wielkich ciężarów, a wszystko to w towarzystwie ostentacyjnych dźwięków rodem z kreskówki.

Nieczytelny rodowód i archaiczny humor tego filmu dla wielu okazał się pretekstem do zakwestionowania całej twórczości Farrellych i wytknięcia im postępującego infantylizmu. Nie pomógł problematyczny patronat Petera nad nieudanym projektem "Movie 43" z 2013, choć trzeba uczciwie przyznać, że w dwóch napisanych i wyreżyserowanych przez niego skeczach tej antologii ciekawie prześwietlony zostaje motyw deformacji ciała. "Wszystko się zmienia, motywacje i reakcje" - mówił Peter. "Kiedyś ludzie ze wstydem nosili okulary, by naprawić wadę wzroku. Dzisiaj noszą je z dumą, choć często żadnej wady nie mają. Kiedyś ludzie w zaciszu klinik usuwali niedoskonałości ciała, dzisiaj ostentacyjnie wszczepiają sobie pod skórę implanty, by być modnym". I tak, w epizodzie "The Catch" pojawia się Hugh Jackman z naroślą na gardle, przypominającą… jądra, zaś w "Truth or Dare" Halle Berry i Stephen Merchant toczą absurdalny pojedynek na operacje plastyczne.

Obscena sprowadzona do poziomu absurdu to kolejny często powracający element twórczości Farrellych. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wielokrotnie przekraczali granicę dobrego smaku, bez pardonu grzebiąc w naszej obyczajowości. Wszystkie niesławne sceny w ich dorobku - wizyta Jeffa Danielsa w toalecie w "Głupim i głupszym", penis Stillera przytrzaśnięty rozporkiem i sperma we włosach Diaz w "Sposobie na blondynkę", mocz oddawany przez Michelle Monaghan w "Dziewczynie moich koszmarów" - łączy wspólny mianownik. Można zżymać się na dosłowność tych gagów, ale słabość Farrellych do wydzielin ludzkiego ciała służy nadrzędnej idei - przełamywaniu tabu, oswajaniu widza z naturalnymi procesami fizjologicznymi, których zwyczajowa poprawność nakazuje nie pokazywać.

Dzisiaj ten aspekt ich twórczości bywa przyjmowany z głębokim zażenowaniem, ale za kilkanaście, kilkadziesiąt lat historia najpewniej go zweryfikuje, podobnie jak stało się to choćby z bulwersującym ujęciem spłuczki (!) w "Psychozie" Hitchcocka.

Piotr Pluciński